4 lutego 2013

Lincoln

Rok produkcji: 2012
Reżyser: Steven Spielberg
Scenarzysta: Tony Kushner
Gatunek: Biograficzny, polityczny
Plakat filmu:







Lincoln, Lincoln, Lincoln... i cóż ja mam z nim zrobić? Niby interesujący, niby dobrze zrealizowany, niby oscarowy - a jednak czegoś mi w nim brakuje. Zacznijmy od tego, że tematyka wojny secesyjnej nie jest mi najbliższą w świecie. Jest ciekawa, o tak, ale myślę, że na tym moje zainteresowanie się kończy. Poza tym, wszystko w tym filmie jest tak monumentalne, a każdy gest prezydenta Lincolna tak pełen powagi? pewności? niewyczerpanej dobroci? Nie do końca wiem, jak to opisać. Film niby wciąga (przeważnie wtedy, gdy zaczyna mówić Daniel Day-Lewis, jednak po pewnym czasie nawet to staje się nudne), ale chwilami miewałam wrażenie, że jest bardziej schematyczny od przeciętnej komedii romantycznej.

Teraz czas na kilka słów o historii. Tuż pod koniec wojny Abraham Lincoln (Daniel Day-Lewis) ma jedno pragnienie - wprowadzić trzynastą poprawkę do konstytucji, a tym samym znieść niewolnictwo i podarować wielu osobom wolność. Powiedzenie o tym, że nie jest to łatwe zadanie, byłoby ogromnym niedomówieniem. Gdzieś tam w tle miga konflikt prezydenta z jego żoną (Sally Field), która wciąż nie może pogodzić się ze śmiercią syna. Z tego też powodu nie pozwala swojemu drugiemu dziecku (Joseph Gordon-Levitt), by pojechało walczyć na wojnie. Właściwie przez cały czas trwania filmu śledzimy drogę, jaką musiał przejść ukochany prezydent Amerykanów, by osiągnąć wymarzony cel.



W tym miejscu, dochodząc do krótkiej wzmianki o grze aktorskiej, muszę się zgodzić z większością i przyznać, że Daniel Day-Lewis zagrał znakomicie. Był naturalny; w każdej scenie można było w nim  dostrzec prostotę bycia prezydentem (o ile można tak powiedzieć). Sprawił, że postać, w którą się wcielał, po pewnym czasie miała swoje rozpoznawalne gesty, miny, kwestie - pod koniec seansu miałam wrażenie, że jest moim znajomym - byłam w stanie przewidzieć, co zaraz powie lub zrobi. Dobrze poradziła sobie również Sally Field (tak jak Day-Lewis nominowana do Oscara), choć myślę, że jej postać niepotrzebnie została wykreowana na taką, przy której Lincoln wyda się prawie świętym (wszechobecna idealizacja głównego bohatera była wręcz dobijająca). Właściwie nie mam większych zastrzeżeń do strony aktorskiej tego filmu - pozostali artyści także całkiem dobrze sobie poradzili, zarówno Tommy Lee Jones, jak i Joseph Gordon-Levitt stworzyli kreacje godne uwagi.

Każdy twórca pragnie manipulować odbiorcami swojego dzieła. Chce wywrzeć na nich określone wrażenie, wzbudzić dane uczucia - słowem - pociągać sznurkami naszych emocji i opinii. Najciekawsze jest to, że w pewnym stopniu jesteśmy tego świadomi, i często zdarza się, iż z uśmiechem/ze łzami w oczach pozwalamy reżyserowi na poprowadzenie nas przez kolejkę czekających na nas odczuć. Tak też chciał zrobić Steven  Spielberg, ba, chciał, to mało powiedziane. I to, niestety, widać. Zabiegi, które po temu poczynił, są tak przejrzyste, tak nachalnie wyeksponowane, że w rezultacie przestają na nas oddziaływać. Dajmy na to tę nieszczęsną postać Abrahama Lincolna - z jednej strony kochający ojciec, z drugiej nieugięty polityk, idealista, a jednocześnie pozostaje człowiekiem, który także się myli - wszystko zostało dopasowane we wręcz sztucznie idealnych proporcjach, a jak wiadomo, ciasto wychodzi lepiej, gdy pozwolimy sobie na odrobinę swobody. Tytułowy bohater jest sztucznie stworzony na takiego, którego nie da się nie lubić, i właśnie z tego powodu - z tego z góry narzuconego nam braku wyboru - tak bardzo irytuje (oczywiście, nie na początku, na początku jest się zachwyconym, by po pewnym czasie stwierdzić, że coś jest nie tak).


Muzyka Johna Williamsa w tym filmie jest, według mnie, raczej mało rozpoznawalna i stapia się z tłem. W zasadzie nie można jej nic zarzucić, ale też nie zachwyca jak inne dzieła tego kompozytora. Co prawda, próbowałam jej posłuchać "na sucho", ale był to raczej nieudany eksperyment, gdyż wtedy brzmiała zupełnie nijako, jak zlepek innych melodii, który zapodział swój sens. Na uwagę zasługują jednak zdjęcia Janusza Kamińskiego, które są po prostu świetne (jak zwykle). Jest to, moim skromnym zdaniem, najlepsza rzecz w tym filmie, oprócz gry aktorskiej.

Lincolna można porównać do idealnie skrojonego garnituru - tak idealnie, że żaden człowiek ze swoimi niedoskonałymi cechami budowy nie będzie się w nim czuł dobrze. Brakowało tu swobody, pewnej dawki wahania, obiektywizmu, która pozwoliłaby na przeżywanie tego filmu, na zadawanie pytań i poszukiwanie odpowiedzi, a nie tylko bierne oglądanie czegoś gotowego, skończonego, co podano nam pod nos. Z tego też powodu w wielu momentach fabuła nudzi, bo wszystko wiemy, bo nie ma tu nic nowego - i właściwie tylko świetne zdjęcia i popisy aktorskie, a także myśl "kurczę, przecież to film nominowany do Oscara", skłania do tego, by dać szansę tej produkcji, a po wyjściu z kina z żalem pomyśleć, że naprawdę mogło być lepiej. Smutno mi się robi na myśl, że Spielberg miał nieomal wszystko, by stworzyć arcydzieło, a wyszło, jak wyszło.




B C
Ocena: 7/10 -/10

5 komentarzy:

  1. Pozwolę sobie sparafrazować Twoje ostatnie zdanie a właściwie jego część "że Spielberg miał nieomal wszystko, by stworzyć arcydzieło, a wyszło"....jak zwykle.Nie jestem fanką twórczości tego reżysera jest,według mnie, zbyt patetyczny,w jego obrazach nawet tych historycznych brakuje realizmu.są za to sztywne teksty i wyolbrzymione gesty.
    świetna recenzja ujęłaś znużenie i monotonię tego filmu tak trafnymi słowami,że naprawdę jestem pod wrażeniem :)

    Pozdrawiam i zapraszam do siebie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że spodobała Ci się moja recenzja :). Ja akurat całkiem lubiłam twórczość Spielberga, dopóki nie poszłam do kina na "Indianę Jonesa i Królestwo Kryształowej Czaszki". Moim zdaniem, to było jakieś nieporozumienie, a nie kontynuacja ciekawej serii.

      Także pozdrawiam i z chęcią wpadnę do Ciebie :)

      Usuń
  2. Zapraszam,
    ja jakoś serię o Indianie Jonesie wspominam z sentymentem,na tym sie wychowałam,a ostatnia część jakoś nie zapadła mi w pamięć,więc chyba nie było to dla mnie nic szczególnego :)

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Widzę, że nie jestem jedyną osobą, która nie zachwyca się filmem gdy tylko pojawi się nazwisko Spielberga ;) Miałam wybrać się na Lincolna bo bardzo go doceniono przy nominacjach do Oscarów ale nie wydaje mi się żeby ta produkcja mogła przypaść mi do gustu.
    Zapraszam na mojego bloga filmowego: http://wswieciekina.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że warto kiedyś ten film oglądnąć, tak dla porównania z innymi produkcjami o Lincolnie czy po prostu z ciekawości, ale faktycznie, nie jest to moim zdaniem coś, na co koniecznie trzeba iść do kina. Choć to też, rzecz jasna, zależy od gustu. A co do Oscarów - cóż, wielokrotnie członkowie Akademii wybierali średnie produkcje, pomijając, niestety, te naprawdę świetne.

      Usuń

Podziel się swoją opinią dotyczącą recenzji z innymi!