20 stycznia 2013

Maria Antonina

Rok produkcji: 2006
Reżyser: Sofia Coppola
Scenarzysta: Sofia Coppola
Gatunek: Biograficzny, Dramat historyczny
Oryginalny tytuł: Marie Antoinette
Plakat filmu: Maria Antonina








Niedawno odkopałam dosyć stary już film córki słynnego Coppoli, który (ten film) został niezmiernie skrytykowany (podobno podczas festiwalu w Cannes wygwizdano go). Mimo wszystko postanowiłam obejrzeć Marię Antoninę, by na własnej skórze przekonać się, czy aby na pewno werdykt krytyków okazał się słuszny (jako że Cosmopolis zostało przyjęte bardzo dobrze, od pewnego czasu nie traktuję zbyt poważnie Złotych Palm).

Jak można się domyślić po tytule, film Sofii Coppoli opowiada o losach Marii Antoniny Austriaczki (Kirsten Dunst), która mając czternaście lat, poślubiła szesnastoletniego Delfina Francji (Jason Schwartzman). Małżeństwo to było niezwykle ważne, jako że łączyło dwa najważniejsze rody ówczesnej Europy - Habsburgów i Burbonów, zapewniając pokój między nimi i ich państwami. Młoda arcyksiężniczka nie była jednak gotowa do pełnienia tak istotnej funkcji, zwłaszcza, że jej matka, Maria Teresa (Marianne Faithfull), nie przypuszczała, że jej najmłodsza córka odegra tak ważną rolę dla losów całego kontynentu i nie przygotowała jej do tego. Widzimy więc w filmie, jak zupełnie dziecięco Maria Antonina podchodzi do tego, co się wokół niej dzieje. Nikt wcześniej nie uprzedził jej o absurdalnych zasadach panujących w Wersalu, dlatego czuje się tam bardzo zagubiona. W dodatku kolejnym problemem okazuje się kwestia poczęcia potomka - jej mąż, Ludwik August, przez długi czas nie chce skonsumować małżeństwa. Jednak to nie on zostaje obarczony winą o brak nowego Delfina, a królowa. Wrogo nastawieni poddani i wciąż plotkujący o niej dwór są motorem napędzającym do tego, by zacząć szukać wytchnienia - na swoje nieszczęście, piękna Austriaczka znajduje je w hazardzie, ciągłych balach i miłosnych przygodach. Tak zaczyna się jej upadek.



Sofia Coppola chciała uniknąć w swoim dziele konwencjonalności. Wbrew oczekiwaniom, nie przedstawiła późniejszych lat rządów Ludwika XVI i jego żony. Mało też w tym filmie miejsca na istotne dla historyków wydarzenia. Głównym przedmiotem zainteresowania jest tutaj Maria Antonina - jej psychika, działania, codzienność w Wersalu. Może dlatego reżyserka została tak skrytykowana; wydaje się bowiem, że z lat, które poprzedziły wybuch wielkiej rewolucji francuskiej, stworzyła opowieść o rozkapryszonej nastolatce. Myślę jednak, że twórczyni chodziło o coś innego. Moim zdaniem chciała ukazać, jak szereg zdarzeń, będących z pozoru istotnymi tylko dla jednostki, może mieć znaczenie dla całego państwa. Zrobiła to jednak bez zbędnego patosu, opowiadając tragiczną historię lekko i z przymrużeniem oka - zapewne tak, jak mogła ją odbierać nastoletnia królowa. Nie znajdziemy tu ani całkowitego potępienia dla tego, co robiła, ani wytłumaczenia jej ze wszystkich grzeszków.

Kolejną kwestią, która sprawia, że Marii Antoniny nie można porównywać do typowych filmów historycznych, jest soundtrack (a jednocześnie stanowi on jeden z najbardziej krytykowanych elementów tej produkcji). Obok klasycznych utworów, niezwykle nielicznych jak na dzieło traktujące o wydarzeniach  z osiemnastego wieku, pojawiają się piosenki z gatunków takich jak indie rock, dream pop, new wave. Zerwanie z tradycją ma tu miejsce na wielu płaszczyznach: wśród wykorzystanych kawałków znajduje się cover zaśpiewanego po raz pierwszy przez Franka Sinatrę oraz Tommy'ego Dorseya Fools Rush In (Where Angels Fear To Thread). Tym razem został wykonany przez grupę Bow Wow Wow, zaliczaną do nurtu new wave (filmik poniżej). Myślę, że w wielu momentach nadaje to produkcji świeżość i odróżnia ją od innych dzieł biograficznych, jednak czasami miałam wrażenie, że współczesna muzyka została tam wciśnięta na siłę (np. podczas tańca na balu maskowym w Paryżu). O ile w większości scen piosenki podkreślały nastrój głównej bohaterki, tak tam dźwięk gryzł się z obrazem.


Kristen Dunst świetnie poradziła sobie ze swoją rolą. Była uśmiechnięta, naiwna, rozbawiona, a jednocześnie zagubiona. Idealnym wyborem okazał się także Jamie Dornan, grający kochanka królowej. Naprawdę hipnotyzował spojrzeniem, a nie tylko mówił, że to robi (to chyba najbardziej denerwująca rzecz w filmach - kiedy kobieta zdradza swojego męża z kimś zupełnie niewartym uwagi), a podczas wspólnych scen pomiędzy Marią Antoniną a hrabią Fersenem rzeczywiście było czuć chemię. Jason Schwartzman (Ludwik XVI) był nijaki i dobrze, bo taki miał być. Za to odrobiny pikanterii dodawał Rip Torn jako Ludwik XV ze swoim nieco rubasznym poczuciem humoru.

Teraz przejdę do chyba jedynej docenionej rzeczy w tym filmie - do cudownych kostiumów, za które Milena Canonero otrzymała Oscara. Są idealnie dobrane i podkreślają cukierkowatość, słodkość, naiwność  oraz przepych Wersalu. Marię Antoninę można obejrzeć dla samych strojów i zdjęć: nie znalazłam tam kadru, który by nie był najzwyczajniej w świecie piękny (młoda władczyni nawet załamuje się w wyrafinowany sposób). To sprawia, że odnosimy wrażenie sztuczności i nienaturalności - co z wcześniej wspomnianą przeze mnie świeżością oraz lekkością tworzy dosyć specyficzne zjawisko odrealnienia (niektórym może to nasunąć na myśl świat stworzony przez Tima Burtona na potrzeby Edwarda Nożycorękiego).


Myślę, że film Sofii Coppoli byłby lepszy, gdyby nie nadmierna chęć zerwania z tradycją. Z jednej strony zasługuje ona na uznanie za dążenie do przedstawienia starej, zużytej historii w niecodzienny sposób, z drugiej jednak bywa to momentami zbyt nachalne. Uważam, że reżyserka gdzieś tam zagubiła się w pragnieniu perfekcyjnego dopasowania detali. Dodanie do obrazu kolorów, które nie występowały w garderobie kobiet z osiemnastego wieku oraz współczesna muzyka mogły stworzyć coś naprawdę wspaniałego w połączeniu z wnętrzami Wersalu i przestarzałym językiem, jakim posługiwali się bohaterowie. Jednak przerost scen powstałych jedynie w celu kontemplacji piękna nad tymi niosącymi treść opowiadanej historii sprawia, że trudno Marię Antoninę traktować poważnie. Dlatego świetnie nadaje się na wieczór spędzony w gronie przyjaciółek, a trochę mniej na poważny (a przynajmniej powszechnie uważany za taki) festiwal filmowy.
B C
Ocena: 7/10 -/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podziel się swoją opinią dotyczącą recenzji z innymi!