18 stycznia 2013

Holy Motors

Rok produkcji: 2012
Reżyser: Leos Carax
Scenarzysta: Leos Carax
Gatunek: Dramat
Plakat filmu: Holy Motors






Pójście na ten film dojrzewało we mnie od dawna. Czytałem o nim jakiś czas temu: uznałem wtedy, że pomysł na faceta, który jeździ po mieście i przybiera różne role, jest całkiem ciekawy. Potem dowiedziałem się, że zdobył Złotą Palmę w Cannes, ale do końca przekonała mnie recenzja Pawła T. Felisa w "Co jest Grane", który jeszcze dotąd mnie nie zawiódł w wybieraniu filmów, na które warto iść. Aż do teraz.

Na początku dostajemy scenę żywcem przeniesioną z innego dramatu - Miłości. Patrzymy się na ludzi, którzy siedzą w kinie i patrzą się na nas. Następnie następuje kilka niezrozumiałych scen, w których jakiś mężczyzna otwiera kluczem, który ma na palcu,  makatkę i wchodzi do tego kina, gdzie jest wielki czarny buldog. I nie byłyby te sceny jeszcze takie złe, gdyby reżyser postanowił jakoś je wyjaśnić, wrócić do nich, albo chociaż nawiązać! Po takim wstępie przenosimy się do współczesnego Paryża, gdzie Oscar (Denis Lavant) wychodzi z domu i zmierza do swojej limuzyny, w której czeka już na niego kierowczyni Celine (Edith Scob). W samochodzie dowiaduje się, że tego dnia czeka go dziewięć "spotkań" i  że powinien przygotować się do pierwszego. Widz zostaje zaskoczony w momencie, w którym z pojazdu wychodzi staruszka, idzie na most nad Sekwaną i zaczyna żebrać. Następnie wraca do limuzyny i znowu się przebiera, tym razem za aktora motion capture, który idzie nagrywać materiał do jakiejś gry komputerowej.

Nietrudno się domyślić, że cały film do końca skupia się na dziewięciu "spotkaniach" (z wyjątkiem jednej sceny, którą można potraktować jako "spotkanie osiem i pół" - czyżby nawiązanie do dzieła Felliniego?). Formuła po pewnym czasie zaczyna być nużąca, niestety. Postaci są ciekawe i każda jest inna, pomimo tego, gdzieś koło szóstego spotkania zaczyna się to trochę ciągnąć. Budowa filmu jest do tego po prostu nierówna. Niewyjaśnione dziwne sceny na początku, bardzo ciekawe trzy pierwsze "spotkania", które budują napięcie, dalsze "spotkania", które są takie sobie, Kylie Minogue śpiewająca musicalową piosenkę pod sam koniec filmu i ostatnia scena, która pozostawia widzów z wielkim "WTF" na twarzy, sprawiają, że film się ciężko ogląda. W połowie seansu jedna osoba nawet wyszła z sali.


Oscar w roli szaleńca je kwiatki na cmentarzu.
Muzyka nie pomaga w zrozumieniu filmu, przez większość czasu jej nie ma, a jak już jest, to brzmi dziwnie. Naprawdę w scenie z szaleńcem na cmentarzu trzeba było dawać kawałek o stylistyce Marszu Imperialnego? Pojawia się też kilka piosenek: jedna w radiu (świetnie podkreśla niskie pochodzenie społeczne bohatera), jedna wyżej wymieniona i jedna na sam koniec. Może ta ostatnia miałaby jakiś sens, gdyby nie stylistyczny bałagan, którego reżyser kazał doświadczać przez ostatnie dwie godziny widzom.

W tym całym chaosie niestety wychodzi też podobieństwo do innego filmu - potwornego Cosmopolis. I znowu dostajemy na końcu nacisk położony na wątek pt.: "Gdzie nocują limuzyny?". Jeżeli chodzi o głębię przesłania to też są bardzo podobne.

Co do aktorów: Denis Lavant gra bohatera, o którym nie można powiedzieć nic więcej oprócz tego, że lubi wypić (właściwie nawet nie wiemy, w jakim jest wieku). Nie znamy ani jednej jego cechy charakteru, więc ciężko go lubić. Ciężko też go nie lubić, ale raczej sprawia wrażenie kogoś, kto trzyma ludzi na dystans. Za to postać Celine - kierowczyni - jest fantastyczna: ta kobieta wykonuje swoją pracę idealnie, jest profesjonalistką, traktuje swojego klienta jednocześnie jak matka i przyjaciel. Więc duży plus dla Edith Scob za bardzo udaną i ciepłą rolę.


Najgorzej wydane 28 zł w tym roku.
Ogólne przesłanie filmu brzmi zapewne mniej więcej tak: "Świat jest teatrem, aktorami ludzie,/ Którzy kolejno wchodzą i znikają./ Każdy tam aktor niejedną gra rolę." (Wiliam Szekspir, Jak wam się podoba). Zresztą teksty padające podczas "spotkania" ósmego do złudzenia przypominają pełne patosu wersy angielskiego poety. Jeżeli chodzi o wykonanie, to do tego wersu nie dodaje ono nic od siebie. Jeżeli naprawdę ma to tylko tyle oznaczać, to jest to kolejny zmarnowany pomysł. Uważam, że jeżeli ktoś chce obejrzeć film o "rolach" w życiu, to lepszy będzie Atlas Chmur rodzeństwa Wachowskich (wiem, wiem, hipsterzy nie pójdą na tego rodzaju "kino popularne" tylko na coś, co jest bardziej undergroundowe).

Jak napisał wyżej wymieniony Felis: "Można szukać związku między scenami i wątkami, postaciami (...) logicznie porządkować coś pięknie nieuporządkowanego. A można po prostu dać się filmowi porwać - filmowi, którego nie trzeba za wszelką cenę "tłumaczyć" i interpretować, który smakować można trochę tak, jak smakuje się poezję". I do pewnego stopnia się z nim zgadzam. Ale nawet w poezji oczekuję wewnętrznej stylistycznej spójności i tego, że jednak coś wyjaśni, zamiast tylko stawiać pytania i zostawiać klimat do posiadania własnych przemyśleń. Ten film, niestety, nie odpowiada na żadne pytania, a tylko zostawia widza z samymi wątpliwościami. Porwał mnie, ale tylko na początku. Im dalej, tym bardziej czułem się zdziwiony.

B C
Ocena: 8/10 6,5/10




CZĘŚĆ DLA TYCH, KTÓRYM CHCE SIĘ PRZECZYTAĆ MOJE WYJAŚNIENIE ISTOTY FILMU  (ZAWIERA SPOJLERY)





Proszę sobie wyobrazić, że Holy Motors i Matrix znajdują się w jednym uniwersum. Światem rządzą maszyny, ale ludzie nie widzą, że są sterowani i podglądani na każdym kroku. I teraz trzeba spojrzeć na Matrixa jak na wielką grę komputerową RPG. Idąc przez taką grę, spotyka się masę NPC, z którymi się rozmawia, albo których po prostu się obserwuje. Wpływają oni na rozgrywkę oraz na to, co sądzimy, na to, co się stanie i na nasze decyzje. Oscar, Eva i wielu innych są właśnie takimi NPC-ami. Pojawiają się w różnych miejscach, sterując życiem innych ludzi, a także oddziaływając na nie.

Teraz tłumaczenia, które przemawiają za tą wersją: kto daje im te zlecenia w teczkach? Nie wiadomo, więc może to być też jakiś wielki komputer. Nazwa firmy to "Holy Motors": sugeruje to, że maszyny są tu górą, bogami, rządzą światem. Po co im te limuzyny? Dlaczego nie mogliby się, na przykład, teleportować? Ponieważ zasady rządzące Matrixem ich też obowiązują, nie mogą tworzyć anomalii poza zasadami fizyki, wśród których żyją. Dlaczego nikt nie zauważa, że wszyscy Ci bohaterowie mają podobne twarze? Zauważa, z tym, że w grach też tak jest, ale nikomu to nie przeszkadza, ponieważ nikt nie zwraca na to uwagi. Tekst o miniaturowych kamerach, który Oscar wygłasza w rozmowie ze swoim szefem, też zdaje się potwierdzać tą teorię.

Niestety, to są tylko moje dziwne przemyślenia. Wątpię, że reżyser miał podobne. Czekam za to na Wasze szalone teorie dotyczące tego filmu.

1 komentarz:

  1. Właściwie w większości nie zgadzam się z C. Myślę, że to wyzwalające, dać się porwać akcji, o której nic nie wiemy. Historia nie jest nam podana na tacy, możemy odczuć ją tak, jak chcemy, bez nadmiernych podpowiedzi reżysera. Film jest na swój sposób przerażający, smutny, wesoły, dziwny, szalony, pokręcony, poetycki. Mam wrażenie, że zawarto tam większość emocji, które odczuwamy. Są momenty, kiedy chce się wyjść z kina, kiedy film zaczyna nudzić, a ciągłe pytanie "o co w tym wszystkim chodzi?" staje się zbyt męczące. I to właśnie odpowiednia chwila, by wyłączyć swoistą chęć interpretowania, by przeżyć każdą historię z osobna, zachłysnąć się każdą rolą Oscara. W odczytywaniu sensu można popaść w dwie skrajności - albo chcieć wszystko zrozumieć, albo nie zrozumieć nic i przypisać całemu dziełu łatkę historii o theatrum mundi. Ja wiem, rozumiem, to teraz takie modne spłaszczać wszystko do tego terminu. Ba, modne to było od czasów Platona, dlatego wydaje nam się, że można to stosować do każdego dzieła, w którym pojawia się kino/teatr/gra aktorska jako temat przewodni. Myślę jednak, że w filmie Leosa Caraxa chodzi o coś więcej. I nie mam na myśli chęci oddania hołdu kinu czy pytania o sens życia. Mam wrażenie, że wraz z Oscarem poszukujemy tego właściwego wcielenia, tego jedynego życia, które jest odpowiednie, nasze, takie, jakie ma być. Moja interpretacja (choć zapewne z czasem ulegnie zmianie) jest taka, że cała złożoność scen, wszystkie wymyślone historie to tylko przedstawienie wielu dróg, jakie mamy i jakie możemy wybrać. Nieskończona ilość decyzji (choć z drugiej strony ograniczona długością życia) przekłada się na charakterystykę postaci do odegrania.
    Nie twierdzę, że "Holy Motors" musi się komukolwiek poza mną podobać. Sama mam dosyć mieszane odczucia dotyczące tego filmu. Uważam jednak, że jeśli dzieło skłoniło mnie do myślenia i nie podało rozwiązania ot, tak (a jednocześnie nie jest bełkotem), to już spełniło swoją funkcję i za sam ten fakt ma u mnie dużego plusa (proszę przy tym nie mylić interpretowania z nadinterpretowaniem, które jest konieczne przy takim "Cosmopolis" - dla mnie te dwie produkcje to zupełnie inna bajka). Kończąc mój recenzjo-komentarz, dodam tylko, że nie uważam, by opinia C. była błędna, jest jego i tylko jego (dlatego nie zamierzam jej tu podważać). Ja ze swojej strony szczerze film polecam, ale głównie tym osobom, które lubią kino niepopularne i artystyczne (i znowu nie mylić z "pseudointelektualnym").
    Pozdrawiam,
    B.

    OdpowiedzUsuń

Podziel się swoją opinią dotyczącą recenzji z innymi!