15 lipca 2013

Green Lantern

Rok produkcji: 2011
Reżyser: Martin Campbell
Scenarzysta: Michael Goldenberg, Greg Berlanti, Michael Green, Marc Guggenheim
Gatunek: Akcja, sci-fi
Plakat filmu: Green Lantern








Od wszystkich zawsze słyszałem, że jest to najsłabsza ekranizacja komiksu na świecie i zmarnowany potencjał. Nie jest. Najsłabszą ekranizacją dalej pozostaje Batman i Robin. Jednocześnie widać, że coś jest nie tak. Zabierałem się za niego, myśląc, że będzie klapą, dlatego już na początku zostałem zaskoczony naprawdę ładnie zrealizowanymi scenami akcji. Niestety, ktoś niezorientowany nie za  bardzo będzie wiedział, czego one dotyczą. Od początku zostaje pokazanych kilku członków Korpusu Zielonych Latarni, ale nie zostaje wytłumaczone, kim są, co robią, skąd mają moc, tylko rzucają dziwnymi nazwami i właściwie nie wiadomo, do czego to ma dążyć. Kim są Zielone Latarnie? Grupą ponad trzech tysięcy bohaterów, z których każdy ma zielony pierścień kształtujący z zielonej poświaty dowolny przedmiot (coś jak zaczarowany ołówek, tylko w jednym kolorze). 

Abin Sur (Temuera Morrison) po "walce" stoczonej z dziwnym zjawiskiem, zwanym Paralaksem, ginie i jego trup w rozbitym statku kosmicznym trafia na ziemię. Jednocześnie toczy się wątek Hala Jordana (Ryan Reynolds), który jest pilotem oblatywaczem samolotów oraz wyjątkowo nadętym dupkiem. Tenże Hal trafia na trupa Abina i okazuje się, że zielony pierścień postanowił wybrać właśnie jego jako swojego kolejnego właściciela. Dlaczego? Chyba dlatego, że wszyscy w korpusie są honorowi i szlachetni (no dobra, ich dowódca też jest okropnie wredny), a Hal poświęcił swojego skrzydłowego, aby wygrać bitwę powietrzną.

"I'm the king of the world!"
Jako świeżo upieczony superbohater, Hal świetnie się bawi, latając po całym mieście, aż dowiaduje się (całkowicie przypadkiem), że nosząc pierścień, stał się członkiem korpusu. Leci tam więc, aby otrzymać szkolenie. Na miejscu okazuje się, że w porównaniu do innych rasa ludzka jest wyjątkowo słaba i Hal zamiast otrzymać szkolenie i gadkę motywacyjną, zostaje pobity, i załamany wraca na ziemię, gdzie postanawia skończyć z byciem superbohaterem.

Ech... W tym filmie jest wszystko (łącznie z oklepanym wątkiem miłosnym), oprócz pomysłu. Martin Campbell jest świetnym reżyserem, który chyba nie wiedział, jak ma nakręcić ten film. Scenariusz jest bez polotu, płaski i wyjątkowo nieskładny. Walka z głównym arcywrogiem nie istnieje, ponieważ zamiast niego występuje dziwny zmutowany znajomy Hala. Origin postaci wymieszany jest z originem wroga, do tego dorzucony jest jeszcze wątek odpowiedzialności za posiadanie supermocy (jakie to oryginalne...) i przezwyciężania własnych słabości, a także umiejętności przystosowania się do grupy obcych.

Jestem tak brzydki, że wszyscy mnie żałują
Jest też kilka rzeczy, które zostały zrealizowane naprawdę dobrze. Na duży plus można zapisać niesamowite efekty specjalne. Design większości rzeczy też jest świetny (jedynym wyjątkiem jest maska głównego bohatera - wygląda ona nadzwyczajnie głupio). Reynolds jako superbohater też się spisuje: jest przystojny, potrafi rzucać tekstami, jest wystarczająco bezczelny i dobrze wygląda w kostiumie. Jego aktorstwo też jest wystarczające. Cała reszta postaci jednak jest trochę zbyt... jednowymiarowa. Nie wnoszą właściwie żadnego napięcia na ekran (no może oprócz Marka Stronga jako Sinestro, ale on z tym napięciem chyba trochę przesadza). Dziewczyna Hala... serio? Głupia ślicznotka?

No dobra. W filmie jest jedna scena, pozytywnie zaskakująca scena. To ta, w której Hal przychodzi do swojej dziewczyny po raz pierwszy przebrany w kostium i ona od razu go rozpoznaje. Nareszcie ktoś na to wpadł, że nie wystarczy zasłonić oczu, żeby się nie dać rozpoznać. Choć z drugiej strony, takie pójście w stronę realizmu chyba nie całkiem pasuje do ekranizacji komiksu, w którym facet za pomocą zielonego światła może stworzyć dowolny przedmiot.


Równość, wolność i braterstwo, ale nie wobec słabej i wątłej rasy ludzkiej.
Podsumowując: film miał rozpocząć nową erę w ekranizacjach komiksów DC. Rozpoczął. I równie szybko skończył. Nowy Man of Steel radzi sobie z tym dziedzictwem o niebo lepiej, a do tego Reynolds powiedział, że już więcej nie chce grać tej postaci. Film szokuje zmarnowanym potencjałem, ale na szczęście nie kiczowatością. Dla znudzonych i poszukujących czegoś nowego, albo do pośmiania się z nieudolności scenariusza, nadaje się.

B C
Ocena: -/10 6,5/10

4 komentarze:

  1. Sama nie wiem, co o tym filmie sądzić. Mnie się to oglądało, jak zwykłą bajkę i chyba tego fani nie chcieli. Dla mnie po prostu film na jeden wieczór, i tyle.

    Pozdrawiam,

    czas-na-film.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Film mi się podobał:) Twoja recenzja dobra i się z nią zgadzam xD
    Fajny blog postaram się tutaj zaglądać bo lubie czytać recenzje filmów:)
    Pozdrawiam! muzycznomaniaa.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  3. Fajna recenzja. Też własnie założyłam swojego bloga, jak chcesz wpadnij i zobacz: http://bibliofilm.blogspot.com/ :) Z góry dziękuję.

    OdpowiedzUsuń
  4. Co oni mają ostatnio z tym uniwersum DC :) Film taki sobie, ja bym ponownie nie obejrzał.

    OdpowiedzUsuń

Podziel się swoją opinią dotyczącą recenzji z innymi!