Rok produkcji: | 2012 |
Reżyser: | Stephen Chbosky |
Scenarzysta: | Stephen Chbosky |
Gatunek: | Melodramat |
Oryginalny tytuł: | The Perks of Being a Wallflower |
To jeden z tych nielicznych filmów, na które miałam ochotę pójść do kina, lecz nie poszłam. Dlaczego? Ponieważ nadal nie było jego polskiej premiery (i nie ma żadnej zapowiedzi, kiedy by miała być), choć ta światowa miała miejsce 8. września 2012 roku. Cóż, jedyne, co mi pozostało, to oglądnąć go w Internecie.
Na samym początku dodam, że nie czytałam książki, na podstawie której powstała ekranizacja (polski tytuł to Charlie), dlatego będzie to recenzja filmu jako takiego, bez porównywania go z powieścią (myślę, że macie już tego dość po ostatniej recenzji Hobbita). Co prawda, miałam zamiar przeczytać pierwowzór, ale po zapoznaniu się z recenzją Emi, stwierdziłam, że może lepiej będzie, jeśli zrobię to dopiero po seansie.
Charlie (Logan Lerman), który jest głównym bohaterem tego filmu, to niezwykle nieśmiały i introwertyczny chłopiec, rozpoczynający właśnie liceum. Po tragicznych przeżyciach, takich jak śmierć ukochanej ciotki w dzieciństwie i niedawne samobójstwo najlepszego przyjaciela, odcina się od ludzi i zamyka we własnym świecie. Na szczęście, poznaje śliczną, pewną siebie Sam (Emma Watson) oraz jej przyrodniego brata, nieco dziwnego Patricka (Ezra Miller). Dzięki nim udaje mu się powoli wyjść z cienia, zacząć prowadzić normalne życie nastolatka, mieć pierwszą dziewczynę i chodzić na szkolne imprezy. Jednak pod warstwą uśmiechu kryje się coś, co nie pozwala mu być w pełni szczęśliwym, a z czym prędzej czy później będzie musiał się zmierzyć.
Szczegółową ocenę zacznę dosyć nietypowo, bo od... muzyki. Pełni ona tutaj bardzo ważną rolę. Jest czymś niezwykłym zarówno dla widza, jak i dla samych bohaterów, którzy wciąż rozmawiają o piosenkach, słuchają ich, tańczą i wymieniają się składankami własnoręcznie nagranymi na kasety. Ponieważ Charlie żyje w latach 90., w czasie, kiedy nie można było tak po prostu wyszukać utworu w Internecie, musi dołożyć wielu starań, by znaleźć kawałek raz zasłyszany w radio. Muzyka podkreśla nastrój filmu, wywołuje emocje, jest tutaj czymś znacznie ważniejszym niż zwyczajny soundtrack.
Szczegółową ocenę zacznę dosyć nietypowo, bo od... muzyki. Pełni ona tutaj bardzo ważną rolę. Jest czymś niezwykłym zarówno dla widza, jak i dla samych bohaterów, którzy wciąż rozmawiają o piosenkach, słuchają ich, tańczą i wymieniają się składankami własnoręcznie nagranymi na kasety. Ponieważ Charlie żyje w latach 90., w czasie, kiedy nie można było tak po prostu wyszukać utworu w Internecie, musi dołożyć wielu starań, by znaleźć kawałek raz zasłyszany w radio. Muzyka podkreśla nastrój filmu, wywołuje emocje, jest tutaj czymś znacznie ważniejszym niż zwyczajny soundtrack.
Kiedy już "przedrzemy się" przez warstwę muzyczną, napotykamy na swej drodze trzech młodych, lecz już słynnych aktorów. Ezra Miller, znany Wam zapewne z filmu Musimy porozmawiać o Kevinie, tym razem wcielił się w zupełnie inną postać, którą, moim zdaniem, zagrał równie znakomicie. Ekstrawertyczny urwis, jednocześnie cierpiący ze względu na swój homoseksualny związek z mężczyzną, który nie chce się do tego przyznać, wspaniały przyjaciel i kochający brat - to wszystko było widać w każdej sekundzie jego występu. Nadał on całej opowieści pewnego niepowtarzalnego charakteru i właściwie jest on moją ulubioną postacią w The Perks of Being a Wallflower. Teraz przejdźmy do Emmy Watson, której chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Omawiana produkcja jest trzecią, w której nie wciela się w rolę Hermiony Granger (jeśli nie liczyć roli dubbingowych), lecz tak naprawdę pierwszą, dającą jej pełne pole do popisu. I tak, jako Sam wypadła zachwycająco, widać było, że czuje tę postać i że sprawia jej to radość. Była świeża, żywiołowa, pełna energii i radości. Logana Lermana, odtwórcę Charliego, zostawiłam na koniec. Myślę, że całkiem dobrze zagrał nieśmiałego chłopca, jakim był główny bohater, jednak spośród trójki czołowych aktorów wypadł chyba najgorzej - nie jestem pewna, czy to przez scenariusz, czy przez swoją interpretację tekstu.
Cały film byłby naprawdę świetny, gdyby nie to, że zdarzają się w nim nie do końca wyjaśnione wątki, których nie zrozumiałam (pewnie dlatego, że nie czytałam książki). Myślę też, że byłby o wiele lepszy, gdyby nie upchnięto choroby Charliego zupełnie na bok aż do samego końca. Przebija też przez niego naiwność i uproszczenie pewnych problemów, a także stereotypy zachowań. Mimo to szczerze go Wam polecam, bo gdy przymkniecie oko na niektóre nieścisłości, czekają na Was mile spędzone dwie godziny. Jak ujęła to moja kuzynka: "ten film nie jest dobry, nie jest też genialny - jest czymś pomiędzy, ale trudno powiedzieć, czym".
B | C | |
Ocena: | 8♥/10 | -/10 |
W książce Charlie jest lepiej scharakteryzowany, więcej tam psychologizacji postaci, jego przemyśleń, które tu się pojawiają z narracji prowadzonej z jego perspektywy, jednak wiele pominięto i uproszczono.
OdpowiedzUsuńSzkoda, że pominięto jego relacje z rodzeństwem, a wspomnienia cioci są całkowicie zepchnięte na bok aż do końcówki filmu.
Aż nieprawdopodobne, że scenariusz napisał ten sam człowiek, który napisał książkę.
To chyba mimo wszystko dosyć częste zjawisko, że jeżeli pisarz weźmie się za produkcję filmu, to wychodzi on o wiele gorzej niż książka. Dedukuję, że pewnie musiał wyciąć sporo scen, by zmieścić się w czasie, no i chciał zostawić te, które młodzież uzna za "najciekawsze". No nic, ja i tak do tego filmu mam niewytłumaczalny sentyment (stąd moja nieco zawyżona ocena), a za książkę zamierzam się zabrać w najbliższej wolnej chwili.
Usuń