Rok produkcji: | 1986 |
Reżyser: | Jean-Jacques Annaud |
Scenarzysta: | Jean-Jacques Annaud, Howard Franklin, Andrew Birkin, Gérard Brach, Alain Godard |
Gatunek: | Kryminał |
Oryginalny tytuł: | Der Name der Rose |
C: B. i ja jesteśmy fanami książek Umberta Eco. Zaczęło się właśnie od Imienia Róży, a potem pochłanialiśmy kolejne tytuły (właściwie, to u B. zaczęło się od Tajemniczego płomienia królowej Loany - przyp. B.). Oczywistym więc jest, że ten film czekał na obejrzenie gdzieś pod stertą nowości. I w końcu się udało. Nasza ciekawość została zaspokojona.
B: Jest coś niezwykłego w książkach Eco, a Imię róży to zdecydowanie jedna z jego najlepszych powieści. Dlatego sam film miał do pokonania bardzo wysoką poprzeczkę, by mnie zadowolić i by nie umniejszyć geniuszu swojego pierwowzoru. I stała się rzecz dziwna - po seansie byłam (niemalże) usatysfakcjonowana.
Fabuła rozpoczyna się od przyjazdu dwóch franciszkanów: starego i mądrego Wilhelma z Baskerville (Sean Connery) oraz jego ucznia Adso z Melku (Christian Slater) do klasztoru benedyktynów, w którym mają rozwiązać zagadkę tajemniczego morderstwa jednego z mnichów. Po przesłuchaniu wszystkich mieszkańców wyciągają wniosek, że dowodów i poszlak szukać należy w tajemniczej bibliotece, do której nikt oprócz bibliotekarzy (nawet opat), nie ma wstępu. Film jest ekranizacją książki, która opowiada o wydarzeniach z perspektywy młodego Adso. Tu też nic się nie zmieniło, dlatego raz na jakiś czas słyszymy głos Slatera, mówiący "w myślach".
Aktorzy zostali dobrani znakomicie, a zwłaszcza Sean Connery, który wydaje się być stworzonym do roli mentora (mimo wszystko, dobrze, że nie wziął roli Gandalfa we Władcy Pierścieni). Przemawia wyraźnie, elegancko i nawet najgłupsze zdanie w jego ustach brzmi zajmująco. Christian Slater zaś wygląda jak naiwny chłopiec, czyli dokładnie tak, jak Adso miał wyglądać. Widać, że przysłuchuje się słowom Wilhelma z uwagą i zupełnie nie rozumie zasad rządzących światem. Cała reszta zakonników również wypada niesamowicie przekonywająco. Najbardziej przerażającym z nich jest Salvatore (Ron Perlman), który został ucharakteryzowany na chorego psychicznie i zdeformowanego brata. Mówi on dziwaczną mieszanką francuskiego, łaciny, włoskiego i innych dialektów, której praktycznie nikt nie rozumie.
Film (tylko w porównaniu z bardzo "mięsną" książką) wydaje się za krótki. Jest niczym Harry Potter i Zakon Feniksa: powieść jest dużo dłuższa, a w filmie wycięto mnóstwo wniosków, wątków, przemyśleń i postaci, przez co cała akcja wydaje się "urywana" co chwilę. Za to atmosfera całej produkcji przypomina tę książkową. Doskonale odwzorowano klasztor za wszystkimi swoimi zwyczajami, kościół, wieś niedaleko oraz wszystkie te rzeczy, które tworzyły bogactwo książkowego świata.
W Imieniu róży często stawiane są pytania, jak bardzo należy wierzyć własnemu rozumowi, czy potrafimy odróżnić fanatyzm od głębokiej wiary, gdzie kończą się dobre intencje, a gdzie zaczyna szaleństwo, a także, czy jesteśmy w stanie zrozumieć cokolwiek, skoro nie potrafimy nawet dotrzeć do tego, kim naprawdę jesteśmy i na co nas stać w sytuacjach granicznych (czego nieszczęsny Adso musiał doświadczyć na własnej skórze). Zarówno książka, jak i jej ekranizacja, są pozycjami ważnymi we współczesnej kulturze - niezależnie od ich zgodności z historią. Prawda rządząca światem pozostaje taka sama - trudno nam oceniać, czyje postępowanie jest tak naprawdę dobre, a czyje złe, możemy tylko podsumowywać skutki czyichś czynów, na długo po ich zaistnieniu.
Aktorzy zostali dobrani znakomicie, a zwłaszcza Sean Connery, który wydaje się być stworzonym do roli mentora (mimo wszystko, dobrze, że nie wziął roli Gandalfa we Władcy Pierścieni). Przemawia wyraźnie, elegancko i nawet najgłupsze zdanie w jego ustach brzmi zajmująco. Christian Slater zaś wygląda jak naiwny chłopiec, czyli dokładnie tak, jak Adso miał wyglądać. Widać, że przysłuchuje się słowom Wilhelma z uwagą i zupełnie nie rozumie zasad rządzących światem. Cała reszta zakonników również wypada niesamowicie przekonywająco. Najbardziej przerażającym z nich jest Salvatore (Ron Perlman), który został ucharakteryzowany na chorego psychicznie i zdeformowanego brata. Mówi on dziwaczną mieszanką francuskiego, łaciny, włoskiego i innych dialektów, której praktycznie nikt nie rozumie.
"Ave!" - powiedział Salvatore |
W Imieniu róży często stawiane są pytania, jak bardzo należy wierzyć własnemu rozumowi, czy potrafimy odróżnić fanatyzm od głębokiej wiary, gdzie kończą się dobre intencje, a gdzie zaczyna szaleństwo, a także, czy jesteśmy w stanie zrozumieć cokolwiek, skoro nie potrafimy nawet dotrzeć do tego, kim naprawdę jesteśmy i na co nas stać w sytuacjach granicznych (czego nieszczęsny Adso musiał doświadczyć na własnej skórze). Zarówno książka, jak i jej ekranizacja, są pozycjami ważnymi we współczesnej kulturze - niezależnie od ich zgodności z historią. Prawda rządząca światem pozostaje taka sama - trudno nam oceniać, czyje postępowanie jest tak naprawdę dobre, a czyje złe, możemy tylko podsumowywać skutki czyichś czynów, na długo po ich zaistnieniu.
C: Najbardziej rozczarowało mnie zakończenie. Przez cały (dosyć długi) film reżyser stopniował napięcie, odsłaniając kolejne tajemnicze tropy i prezentując następne zdarzenia. Brakowało mi zakończenia, w którym Sean Connery wyszedłby na środek pomieszczenia, w którym zgromadzeni byliby wszyscy mnisi i zaczął tłumaczyć, dlaczego uważa, że ten człowiek jest winny, oraz jak do tego doszedł. W każdym filmie detektywistycznym (czy to z Sherlockiem Holmesem, czy z Herkulesem Poirotem) występował taki moment, swego rodzaju scena kulminacyjna, prezentująca kult jednostki i tryumf rozumu. Dla ludzi, którzy nie czytali książki zakończenie jest po prostu niezrozumiałe. Napięcie na końcu spada za szybko, a produkcja zostawia naprawdę zaangażowanego widza z mnóstwem pytań. Nie ma żadnego rozległego wyjaśnienia, co się działo przez ostatnie pół godziny. I tylko z tego powodu uważam ten film za produkcję całkiem dobrą, a nie rewelacyjną.
B: Żałuję czasami, że nie mogę tak, jak bohaterowie opowiadania Cortazara, "Bardzo kochamy Glendę", przemontażować moich ulubionych filmów, dorobić kilka scen, parę scen wyciąć i sprawić, by te produkcje stały się doskonałe. Sprawiłabym wtedy, że końcówka Imienia róży nie zniweczyłaby wszystkiego, co w tym filmie jest naprawdę świetne. Reżyserowi, scenarzystom i aktorom należą się ogromne brawa za utworzenie klimatu i poprowadzenie bardzo ciekawej historii... niemalże do końca. To "niemalże" sprawia, że produkcja ta pozostawia po sobie niedosyt - niedosyt, który, miejmy nadzieję, będzie zaspokojony przez przyszłą ponowną ekranizację książki Eco.
C: PS Po tym co napisałem widzę, że można opisać tę recenzję jako: "czasem tak jak w książce, czasem nie tak jak w książce".
Wilhelm z Baskerville tłumaczy "oczywiste oczywistości". |
B: Żałuję czasami, że nie mogę tak, jak bohaterowie opowiadania Cortazara, "Bardzo kochamy Glendę", przemontażować moich ulubionych filmów, dorobić kilka scen, parę scen wyciąć i sprawić, by te produkcje stały się doskonałe. Sprawiłabym wtedy, że końcówka Imienia róży nie zniweczyłaby wszystkiego, co w tym filmie jest naprawdę świetne. Reżyserowi, scenarzystom i aktorom należą się ogromne brawa za utworzenie klimatu i poprowadzenie bardzo ciekawej historii... niemalże do końca. To "niemalże" sprawia, że produkcja ta pozostawia po sobie niedosyt - niedosyt, który, miejmy nadzieję, będzie zaspokojony przez przyszłą ponowną ekranizację książki Eco.
C: PS Po tym co napisałem widzę, że można opisać tę recenzję jako: "czasem tak jak w książce, czasem nie tak jak w książce".
B | C | |
Ocena: | 8/10 | 7/10 |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Podziel się swoją opinią dotyczącą recenzji z innymi!